czwartek, 1 września 2016

Play it again, Sam

Odkąd pamiętam, towarzyszyła mi muzyka. To dźwięki poprawiały mi humor, dołowały, wzmacniały i potęgowały ból. Choć playlista mojego życia jest słodko-gorzką sinusoidą, muzyka zawsze była wybawieniem. Słuchawki były synonimem bezpieczeństwa, azylu, w którym można ukryć myśli i emocje. Mój gust jest równie zmienny jak nastroje, słucham niemal każdego gatunku - pop, rock, elektro, hip-hop, dubstep, muzyka filmowa, nawet poezja śpiewana znajda we mnie (nie)wiernego fana. Basy i gitarowe riffy są mi jednako bliskie, podobnie jak wokale damskie i męskie. Nie mam gustu muzycznego, po prostu wybieram to, co na daną chwilę najlepiej mnie opisuje. Czasami będzie to ballada w stylu "Everybody's Got to Learn Sometime", innym razem pierdolniecie "Open Your Eyes" Guano Apes. Czasami mam ochotę na pieprzne "Te Quiero Puta" Rammstein'a, innym razem wolę zmysłowe "Paradise Circus". Jednak zawsze dźwięki wychodzą STĄD <ze środka>, na moment przywłaszczam je sobie, są moje, jak najlepszy soundtrack serialu mojego życia.

Na tę chwilę czuję się dobrze, względnie stabilnie. Udało mi się wypracować niewielką sferę komfortu, z której nie wychodzę. Wiem, to niewłaściwe, bo przecież proces zdrowienia polega na wychodzeniu ze strefy komfortu, pokonywaniu barier stawianych przez swój własny umysł. Jednak na tę chwilę nie potrafię inaczej. Czy kiedyś uda mi się pokonać labirynt własnych ograniczeń? Wątpię. Ale życie, jak muzyka, bywa nieprzewidywalne.



poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Deformacja

Samotność przychodzi nocą. Tak oklepane, a przecież prawdziwe. Sam na sam z myślami, toczę bój... o co? O przyszłość? a może biję się z przeszłością? A może to mój ostatni bój, ostatni zryw świadomości, a potem zostanie po mnie pusta skorupa? Moje słowa nie są myślami moimi, to jedynie zmielone konwenanse ze szczyptą elastyczności. Witold Gombrowicz powiedział "nie wiem jaki jestem, ale cierpię gdy mnie deformują". Nie, to nie inni ludzie mnie ukształtowali. Nie, to nie oni dopasowali mnie do swoich kanonów. Nie, to nie oni na siłę wtłoczyli mnie w swoje życiowe plany. To tylko i wyłącznie moja wina. Sam to sobie uczyniłem, poddałem się autodefromacji. Ulegam, cały czas ulegam obcej wizji świata. Godzę się na kompromisy, sztuczki i naginanie rzeczywistości. Jestem w punkcie, w którym nie poznaję już siebie. Moje życie nie przypomina już MOJEGO życia. Jestem amebą wepchniętą w probówkę naukowca. Dopasowuję się. Staram się być jak inni. Staram się nie wypowiedzieć na głos tego, jak bardzo nie szanuję siebie. Staram się brzmieć prawdziwie, mimo że z moich ust pada głównie fałsz. Tak, udawanie wychodzi mi coraz lepiej. Jedynie w chwili samotności mogę być sobą. Ale kim właściwie jestem? Już nie wiem.


niedziela, 21 lutego 2016

"Czujesz jak śmierdzi?"

Czasami zastanawiam się, co leży u podstaw mojej niemożności do odczuwania szczęścia. Niespełnienie? Samotność? Niechęć do siebie? Przeszłość? Chyba wszystko po trochu. Jednak prawdziwa przyczyna tkwi znacznie głębiej. Skłaniam się ku wersji, że depresja i inne zaburzenia to coś, czym jesteśmy naznaczeni w dniu narodzin, a może nawet w chwili poczęcia. Po prostu jakiś genetyczny zbieg okoliczności, okraszony odpowiednią dawką hormonu stresu, sprawia, że jesteśmy tacy, a nie inni. Bo zobacz - twój kumpel jest jak Hiob, któremu życie wali się na łeb, a mimo to nie traci wiary w lepsze jutro. A ty, na widok swojego odbicia w lustrze masz ochotę krzyczeć. Łamiesz się przy byle okazji, i nic, powtarzam - NIC, nie jest w stanie przynieść ci poczucia prawdziwego szczęścia. Owszem, są momenty, w których czujesz się znośnie, dobrze, po prostu lepiej niż zawsze. Ale te chwile mijają tak szybko, że nikt oprócz ciebie ich nie zauważa. Dla otoczenia zawsze będziesz już tylko tym, który widzi pustą połowę szklanki, kto nawet w pozytywnej sytuacji dopatruje się pułapki losu. Dla ludzi już zawsze będziesz naznaczony smutkiem i//lub lękiem. Tracisz przy bliższym poznaniu, bo o ile z zewnątrz prezentujesz się całkiem normalnie, o tyle w środku masz tonę gówna, które twoje otoczenie w końcu poczuje. Pamiętasz "Komornika"?:
 "Czujesz jak śmierdzi? Regularne gówno. (...) Śmierdzisz. Wszyscy śmierdzimy. "




Daj sobie czas. Daj sobie chwilę, by to poczuć. Nie, ból, lęk i smutek nie pachną fiołkami. To dwa, najbardziej śmierdzące uczucia, które może wyprodukować twoja głowa. To fetor. A jak każdy fetor, z czasem powszednieje. Po tylu latach twój nos zapewne zdążył się przyzwyczaić do tego smrodu i traktuje go jak normalną składową infrastruktury twojego życia. Śmierdzisz bólem i lękiem. Ale ty już tego nie czujesz. Przywykłeś.

środa, 3 lutego 2016

David Bowie

David Bowie nigdy nie był moim ulubionym twórcą. A mimo to w pewnym ważnym okresie mojego życia, stał się dla mnie inspiracją. Uwielbiam "Heroes", ale w obliczu jego niedawnej śmierci, najnowszy 'Lazarus' będzie bardziej odpowiedni.




Coś osobistego

Zazwyczaj staram się tak opisywać rzeczywistość, żeby nie ujawniać zbyt wiele o sobie. Nie mam zamiar pisać tu o szczegółach swojej pracy czy związku, bo i po co? Prowadzę ten dziennik, którego nikt nie czyta, wyłącznie po to, żeby przelać swoje emocje na wirtualną kartkę. Ale dziś napiszę coś intymnego, coś prosto z mięśnia zwanego omyłkowo sercem.

Rok temu przeprowadziliśmy się w nowe miejsce. Wreszcie byliśmy sami. Z dala od rodziny, przyjaciół. Zdani tylko na siebie. Cholera, na razie zdajemy celująco egzamin z dojrzałości związkowej. Wzięliśmy nawet ślub i jest dobrze. Ale ja nie o tym. Czujemy się tu wyalienowani, zepchnięci za margines. Nikt nas tu nie zna i my nie znamy nikogo. Czujemy się jak na obcej planecie, której mieszkańcy mają wobec nas niewiadome zamiary. Sąsiadów mamy nieszczególnych, trudnych we współżyciu. Siłą rzeczy, postanowiliśmy wynagrodzić sobie brak towarzystwa ludzi za pomocą zwierząt. Konkretnie kotów. Przygarnęliśmy trzy koty pochodzące od bezpańskiej kotki. To znaczy słyszeliśmy, że kotka pochodzi od sąsiada, który zresztą na nasz widok spierdala do domu. Tak, czuję narastającą we mnie frustrację. Tak, mam ochotę przeklinać niezgorzej niż chory na Zespół Tourette'a. Ale wracając do kotów. Myślę, że mają się u nas dobrze. Podejrzewam nawet, że kochamy je daleko bardziej, niż one kochają nas. Właściwie nie mam złudzeń, że potrzebują nas jedynie do zapewnianie pełnej michy i ciepłego przytuliska nocą. Ale nasze koty to jedyne stworzenia, które dają nam uśmiech w tej dennej przestrzeni. Oczywiście nie zostawiliśmy też kociej matki naszej trójki. Na początku chcieliśmy ją zaadoptować i wysterylizować (wtedy nie byłoby dwóch z  trójki) i przygarnąć. Niestety, wciąż nie mieliśmy pewności, czy kot należy do sąsiada czy też jest rzeczywiście bezpański. W międzyczasie kotka stała się agresywna, nie wiem czy z powodu choroby, czy może po prostu została źle potraktowana przez człowieka. Drapała i prychała, co nie przeszkadzało jej stołować się u nas i spać w jednym z naszych pokoi. Przychodziła i odchodziła kiedy chciała. Czasami siadała mi na kolanach i zasypiała, co unieruchamiało mnie na długie, powodujące skurcze nóg minuty. Każde dotknięcie kotki, nawet to najbardziej czułe i delikatne, groziło podrapaniem i ugryzieniem. Mimo to mieliśmy do niej wielki sentyment, bo to ona jako pierwsza (i w zasadzie jedyna) powitała nas na nowym miejscu zamieszkania. Kiedy była małym kociakiem, uciekała od sąsiada i przybiegała nas zaczepiać.


W tym tygodniu kotka umarła, tzn, pewnej nocy została śmiertelnie potrącona przez samochód. Rankiem zobaczyliśmy przed domem sąsiada zmasakrowane futro przyklejone do asfaltu. Właśnie tyle zostało z kota, który z jakiegoś powodu stracił zaufanie do człowieka, zdziczał i wybrał niezależność. Kiedy o tym piszę, ogarnia mnie wkurw. Bo wiem, że gdybyśmy w porę przygarnęli ją do siebie, można byłoby uniknąć jej śmierci. Jednocześnie czuję, że jako małżeństwo dobraliśmy się idealnie. Mieliśmy identyczne odczucia i myśli na temat tej kotki. Kiedy podzieliliśmy się ze sobą swoim żalem, okazało się, że jednakowo przeżyliśmy jej śmierć. Że dla nas obojga była kimś ważnym. Że oboje mamy identyczne postrzeganie świata przedstawionego. że mimo dzielących nas różnic w mentalności, zyskaliśmy solidną płaszczyznę porozumienia. Ale ten wpis nie jest o moim związku, nie jest też żadną alegorią, nie traktuje o depresji. Ten wpis jest po prostu o kocie. Zmęczonym, steranym, nieokiełznanym, niewspółpracującym, walczącym. Ten wpis jest o kocie, którego nie uratowaliśmy. Który powinien żyć.
Ten wpis jest zarówno pierwszym, jak i ostatnim tak osobistym na tym blogu.



sobota, 30 stycznia 2016

Ta chwila

Dzisiaj wreszcie widzę to jasno. Chcę to zapisać, by zapamiętać tę chwilę. Szczęście w moim przypadku nie jest możliwe. Cierpię na jakieś fizyczne zaburzenie, którego efektem jest niemożność  odczuwania szczęścia. Owszem, zdarzają się momenty krótkiej, ulotnej radości. Ale nie jestem w stanie ich zapamiętać czy przedłużyć. Jestem beznadziejnym przypadkiem trwałego związku z niespełnieniem. Smutku, lęku, bólu kroczcie za mną. Bo tylko was znam, tylko wam ufam, tylko wy ze mną jesteście od początku. Kluczem do normalnego życia nie jest już odegnanie melancholii, ale zaakceptowanie jej. Nie, nie nazwę depresji przyjaciółką, daleko mi do tego. Zresztą, nie jestem przypadkiem klinicznym, nadającym się do hospitalizacji. Po prostu do twarzy mi ze smutkiem. A on czuje się ze mną całkiem dobrze. Spełnienie? A co to właściwie jest? Ja nie wiem.

poniedziałek, 25 stycznia 2016

Niespełnienie

Czy znaliście kiedykolwiek człowieka, któremu nic w życiu się nie powiodło? Ja tak. Znam go już od jakichś 28 lat. Na początku nic nie sugerowało, że nie ma przed sobą żadnej przyszłości. Był taki jak wszyscy. No prawie. Był jakby cichszy, jakby trochę mniej przebojowy niż inni. Brakowało mu towarzyskiego otrzaskania, gubił się w tłumie ludzi. Wiedział wiele, ale kompletnie nie potrafił tej wiedzy sprzedać. Znał się na wielu rzeczach, ale kiedy tylko zabierał głos, pąsowiał i zaczął przepraszać, że żyje. Dziś go spotykam, często śmieje się, żartuje i ma wiele do powiedzenia. Jednak jego słowotok bardziej niepokoi mnie niż milczenie. Bo wiem, że między słowami czai się ból. Właściwie im więcej mówi, tym bardziej go boli. Tak jak alkoholik próbuje zagłuszyć swoje sumienie kolejną flaszką, tak on słowami pokrywa swoje prawdziwe uczucia. Podejrzewam, że najgorsza jest dla niego cisza. Bo kiedy brakuje słów, jest ze swoimi myślami sam na sam. A jestem przekonany, że nie są to dobre myśli. Nie, z pewnością nie jest schizofrenikiem. Ale wystarczy mu tylko jeden niewielki bodziec, by przewrócić jego dzień do góry nogami. Kim on właściwie jest? Cóż, jest człowiekiem niespełnionym. Prowadzi swoje życie bez większych nadziei, a jego marzenia są zbyt absurdalne, by kiedykolwiek doczekały się spełnienia. Zresztą, on sam nie robi nic, by je urzeczywistnić. Stoi w miejscu i jedyny ruch na jaki może się zdobyć, to ruch rotacyjny wokół własnej osi. Człowiek ten już dawno przegrał walkę z życiem, z samym sobą, z celami, które zawsze okazują się chybione. Po czym to poznaję? Bo przegrani zwykle zbyt dużo mówią. Bo słowami można zakryć wszystko.


piątek, 15 stycznia 2016

No i fajnie

Na co dzień ludzie nie dostrzegają intensywnych, ciepłych promieni słońca, zwłaszcza jeśli są przyzwyczajeni do pięknej pogody. Ale ci, którzy zwykle narzekają na deszcz, wiatr i chłodną temperaturę, każdy pojedynczy promień witają z radością. I mnie dane było dzisiaj zaznać krótkiego, lecz treściwego przebłysku, który na chwilę ocieplił wnętrze ciemnej i wyziębionej komory mojego serca. "Czucie" szczęścia jest bardzo wyraźne, choć nie musi wynikać z konkretnej sytuacji. Czasami po prostu wiesz, po co żyjesz. Dziś, tego ranka, udało mi się dostrzec kilka pozytywów, choć przecież towarzyszą mi już od dawna. Zmienność perspektywy sprzyja także depresantom. Ahoj.

niedziela, 3 stycznia 2016

Sto lat samotności

Popełnię dziś drugi post, taki kielich na drugą nogę. Coraz częściej myślę o samotności, być może stąd poprzednie wynurzenia o pustce. Myślę o tej samotności najgorszej, ukrytej w tłumie ludzi. Wróć, nigdy nie otaczały mnie tłumy. Od zawsze trzymam się przezornie z boku. Ludzie peszą mnie i rzadko ich rozumiem. Tak naprawdę mam kiepskie zdanie o ludzkości, w której egoizm przybrał gargantuiczne rozmiary. Przykład z własnego podwórka? Znajoma mi osoba zwierza się ze swojej nerwicy, nie udzielam rad (bo nerwicowiec i tak WIE LEPIEJ co mu dolega), staram się się za to słuchać uważnie. Zadaję pomocnicze pytania świadczące o tym, że naprawdę wczuwam się w problem. Ta osoba czuje się lepiej, by za chwilę znów snuć swoje nerwicowe rozważania. Natomiast ja... Nikt nie nigdy nie brał mnie na serio, tak myślę. Sprawiam wrażenie wioskowego głupka, który na niczym się nie zna, nie ma prawa wyborczego i nie może strzelić sobie kielicha. Mój nastrój, moje plany, moje zdanie obchodzi ich tyle, co chuj dyndający na drzewie. Olewactwo innych sprawiło, że zapadam się w sobie i nie chcę już słuchać. Mam w dupie problemy innych, choć od problemów matki z ojcem nie uwolnię się nigdy. Wciąż wydaje mi się, że spoczywa na mnie odpowiedzialność za jej spokojny sen. Mam wrażenie, że muszę ochronić ją przed ojcem pijakiem. Że nie mogę zrobić niczego, co spowoduje jego wybuch. Moja matka jest silną, a jednocześnie słabą osobą. Przez trzydzieści kilka lat małżeństwa nie uciekła od alkoholika, wytrzymała z nim mimo wszystko. Raczej nigdy jej tego nie powiem, ale wyrządziła nam tym wielką krzywdę. Nawet nie zdaje sobie sprawy, że dzieciństwo upłynęło jej dzieciom na fantazjach, że odchodzi od ojca i wreszcie osiągamy spokój. Nie, dzieci alkoholików nie marzą o pełnej rodzinie. Nie, rozwód nie byłby dla nich traumą, a przynajmniej nie większą niż czekanie na zapijaczonego ojca. Utrzymywanie małżeństwa z alkoholikiem/przemocowcem/zdradzaczem dla dobra dzieci to największa bzdura jaką powiela ten świat. Ale co to ma wspólnego z samotnością? Otóż pijaństwo ojca wyalienowało mnie na 30 lat mojego życia. Moje samotnictwo oznaczało brak bliższych znajomości, a to oznaczało brak odwiedzin w domu, a to z kolei gwarantowało, że nikt ze szkoły nie dowie się o wstydliwym problemie mojej rodziny. Skłonność do samotnictwa mam do dzisiaj, choć nie muszę już ukrywać niczego przed nikim. Za niedługo biorę ślub z osobą, która zna mnie jak zły szeląg. A mimo to nadal tkwię w samotności. I wbrew pozorom, samotność nie boli tak bardzo. Trzeba się po prostu przyzwyczaić.


...pustka...

Ten jeden z wielu momentów, podczas których zdajesz sobie sprawę z ogarniającej cię pustki. Ta chwila, gdy pojmujesz, że twoje życie nie znaczy zbyt wiele. Ten czas, w którym zatrzymuje się wszystko wokół, a ty już wiesz, że właściwie nie ma różnicy, bo stale tkwisz w stagnacji.
Często miewam takie momenty. Czym tak naprawdę jest pustka? To coś, co sprawia, że nie wiesz po co żyjesz. To brak miłości, którą zastąpiło rozgoryczenie i brak odwagi, która pokryła się liszajem strachu. To brak jakichkolwiek wzniosłych idei wymyślonych przeze mnie, na rzecz uczestniczenia w cudzych ideach. To brak spójności między tym, co widzą inni, a tym co myślę i czuję ja. Pustka to czasem brak uczuć jakichkolwiek, zarówno tych dobrych, jak i złych. Pustka to też czerpanie przyjemności z życia innych. Pustka to również miłość, która nigdy się nie wydarzy. Pustka to brak zadowolenia z siebie, zaniechanie prób oswobodzenia swojego świadomego i podświadomego jestestwa. Pustka to rezygnacja ze wszystkiego, co mogłoby dawać radość, ekscytację i entuzjazm. Pustka to zamglony wzrok, którego nie skorygują najlepsze soczewki. To zamazany obraz, którego już nie próbuję rozszyfrować. Pustka jest we mnie, płynie w moich żyłach i wypełnia strukturę kości. To pusty magazyn moich wspomnień, marzeń i planów. Waży tyle, co nic. Tyle, co moje życie.