Zaskakujący ze mnie człowiek. Tzn. zaskakuję sam siebie, inni mają mnie za wzór przewidywalności. Zaskakuje mnie, że po kolejnych miesiącach nieobecności na blogerze, wciąż pamiętam nieużywany adres gmaila i hasło. Zaskakuje mnie, że znów piszę w podobnych okolicznościach - znów piszę ciemną nocą, znów jestem sam, znów nawiedzają mnie ciężkie myśli.
Zastanawiam się, czy można mieć depresję i nie mieć jednocześnie. Zdaję sobie sprawę, że w tym miejscu obrażam chorych, którzy na co dzień zmagają się z tą kurewsko straszną chorobą i nie mają taryfy ulgowej w postaci 'lepszych dni'. Tymczasem u mnie wszystko w porządku. Przynajmniej pozornie. Jednak zdarzają się chwile, podobne do tej, kiedy moja maska nieznacznie odrywa się od twarzy. Na co dzień maska jest porządnie zrośnięta z moją skórą, na tyle dobrze, że stała się prawdziwsza od twarzy.
Czuję się jak kaczor wychowany pośród łabędzi. Na co dzień przeglądam się w ich pięknej posturze, wierząc, że sam jestem równie majestatyczny i wzniosły. Jednak czasami widzę w wodzie swoje prawdziwe odbicie - w tej krótkiej chwili zaczynam dostrzegać płaski dziób, żółte pierze zamiast śnieżnobiałego, krótkie niezgrabne nóżki... Widzę jaki jestem naprawdę i ten widok bynajmniej nie zachwyca. Parafrazując klasyka, jak ma zachwycać, skoro nigdy nie zachwycało? No więc jestem tym kaczorem i ta świadomość wcale mi się nie podoba. Ale kiedy wracam znów do swoich - tj. łabędzi - znów przeglądam się w ich pięknej posturze niczym w lustrze. Znów jestem piękny i majestatyczny, nie widzę niezgrabnych nóżek i żółtych piórek. Nauczyłem się być łabędziem i byłoby to całkiem proste, gdyby nie te rzadkie chwile, kiedy dostrzegam swoje prawdziwe oblicze - pokraczne, nieforemne i niezbyt przystosowane do środowiska.
Co czuję, kiedy zderzam się ze swoim prawdziwym odbiciem? Jak wspomniałem - nie podoba mi się to, co widzę. Jestem słaby, bo żyję życiem, które nie jest do końca moje. Wychowany pośród łabędzi, prostuję szyję jak one - dumnie i z odpowiednią dozą nonszalancji. Ale bije we mnie kacze serce. Tchórzliwe i niepewne, lękające się zmarnowanego czasu. Na szczęście znam siebie. Wiem, że jutro wstanę rześki i gotowy do przyjmowania na klatę codzienności. Ja, ten zgorzkniały i smutny kaczor w ciele łabędzia, ukrywam siebie na potrzeby otoczenia. Pilnuję się, by nikt nie zauważył moich żółtych piórek i nieco zbyt nieforemnego dzioba. Udawanie kogoś lepszego niż się jest, to bezpieczny wybór, dlatego chwile takie jak ta, uważam za przejaw rzadkiej u mnie odwagi. Bo mam odwagę spojrzeć w swoje odbicie w wodzie i przyznać - tak, jestem kaczorem.
* tekst wolny od kontekstu politycznego
niedziela, 10 września 2017
środa, 5 lipca 2017
Szklany Człowiek
Nie do wiary, że wciąż pamiętam login i hasło do bloggera. Nie korzystam z platformy, nie wchodzę na swój blog i kompletnie nie zaprzątam sobie nim głowy. A jednak nadal tu jest - zapomniany, nieczytany, samotny. Zupełnie jak ja.
Ostatni wpis miał miejsce we wrześniu, wówczas w moim życiu nie działo się nic szczególnego, no może poza permanentnym mrowieniem. Muszę w tym miejscu wyznać, że cierpię na psychiczne parestezje - czuję wewnętrzne mrowienie, (o)drętwienie, coś wyraźnie nie daje mi spokoju.
W tym dzienniku skupiam się na uczuciach i emocjach, a tych zawsze mam w nadmiarze. I przeważnie tych z kategorii "negatywne". Co czuję piątego lipca o godzinie 00:28? Tak jak w nerwicy wyróżniamy lęk wolnopłynący, tak ja dzisiaj (i wczoraj i przedwczoraj i jutro) zmagam się ze smutkiem wolnopłynącym. Prawie go nie widać, prawie o nim zapominam w ferworze dnia codziennego. Ale on zawsze czai się blisko mnie, gotowy przysiąść mi na ramieniu, tylko po to, by wyliczyć wszystkie moje życiowe błędy, używając do tego palców rąk i nóg. Mam wrażenie, że w tym roku zabraknie mu kończyn, bo z uporem maniaka popełniam błąd za błędem.
Na początku tego roku odszedł mój przyjaciel - mój czworonożny przyjaciel, bo ludzcy są przereklamowani - zmarł na moich rękach. Od tego dnia tkwię w marazmie przeplatanym nierozumianym dla mnie zrywem euforii. Nie Sam, dobrze już było. Lepiej nie będzie. Tęsknię, mój Przyjacielu.
Wiecie, nie potrafię się cieszyć. Czy raczej - nie potrafię odczuwać radości, bo mam jakąś jebaną blokadę w mózgu. Taki defekt, jak wiele innych w mojej osobie. To tak jak z tym rozbitkiem na łódce - dookoła pełno wody, a nie można się napić. Tak, dookoła mnie jest szczęście, widuję je i nawet w nim uczestniczę, czasem machnę na nie ręką, innym razem grzecznie przywitam się mówiąc 'dzień dobry'. Ale zawsze występuję jako widz - zdystansowany, pomny tego, że zaraz wyjdzie z kina i wróci do szarej rzeczywistości. Czasami mój brak wiary w szczęście przeraża nawet mnie, choć de facto - sam nie wiem czy chciałbym wierzyć, czy potrafiłbym.
Odkąd wiele lat temu po raz pierwszy dane mi było usłyszeć ten kawałek (ha, jeszcze na kasecie!), wiedziałam, że to własnie o mnie. Minęło kilkanaście lat, może więcej, a utwór wciąż jest kurewsko aktualny i póki co - nie mogę znaleźć bardziej adekwatnego. Taki byłem, taki jestem i taki będę. Sam Ottis - Szklany Człowiek
jeszcze noc się wokół tli, a już wiem, że dzień jest zły
zdjęcia gwiazd, w gazecie chleb
i jak zwykle moja twarz byle jaki wygląd ma
a na włosach jakiś spray
palę w piecu, ciepło jest, moje wiersze - trochę wstyd
gdzieś na ścianie dyplom mam - trzecie miejsce w skoku w dal
znowu na nic przydam się, lepiej chyba pójdę spać
nie oglądaj moich zdjęć
bo nie ma we mnie nic i nic nie jestem wart
a czerwień mojej krwi to tylko jakiś żart
i zapominać chcę tak często jak się da
że nie ma we mnie nic i nic nie jestem wart
ty pilnuj moich snów i przychodź kiedy chcesz
te chwile z moich dni do jednej dłoni zbierz
i nie pocieszaj mnie, i tak tu będę stał
bo nie ma we mnie nic i nic nie jestem wart
Ostatni wpis miał miejsce we wrześniu, wówczas w moim życiu nie działo się nic szczególnego, no może poza permanentnym mrowieniem. Muszę w tym miejscu wyznać, że cierpię na psychiczne parestezje - czuję wewnętrzne mrowienie, (o)drętwienie, coś wyraźnie nie daje mi spokoju.
W tym dzienniku skupiam się na uczuciach i emocjach, a tych zawsze mam w nadmiarze. I przeważnie tych z kategorii "negatywne". Co czuję piątego lipca o godzinie 00:28? Tak jak w nerwicy wyróżniamy lęk wolnopłynący, tak ja dzisiaj (i wczoraj i przedwczoraj i jutro) zmagam się ze smutkiem wolnopłynącym. Prawie go nie widać, prawie o nim zapominam w ferworze dnia codziennego. Ale on zawsze czai się blisko mnie, gotowy przysiąść mi na ramieniu, tylko po to, by wyliczyć wszystkie moje życiowe błędy, używając do tego palców rąk i nóg. Mam wrażenie, że w tym roku zabraknie mu kończyn, bo z uporem maniaka popełniam błąd za błędem.
Na początku tego roku odszedł mój przyjaciel - mój czworonożny przyjaciel, bo ludzcy są przereklamowani - zmarł na moich rękach. Od tego dnia tkwię w marazmie przeplatanym nierozumianym dla mnie zrywem euforii. Nie Sam, dobrze już było. Lepiej nie będzie. Tęsknię, mój Przyjacielu.
Wiecie, nie potrafię się cieszyć. Czy raczej - nie potrafię odczuwać radości, bo mam jakąś jebaną blokadę w mózgu. Taki defekt, jak wiele innych w mojej osobie. To tak jak z tym rozbitkiem na łódce - dookoła pełno wody, a nie można się napić. Tak, dookoła mnie jest szczęście, widuję je i nawet w nim uczestniczę, czasem machnę na nie ręką, innym razem grzecznie przywitam się mówiąc 'dzień dobry'. Ale zawsze występuję jako widz - zdystansowany, pomny tego, że zaraz wyjdzie z kina i wróci do szarej rzeczywistości. Czasami mój brak wiary w szczęście przeraża nawet mnie, choć de facto - sam nie wiem czy chciałbym wierzyć, czy potrafiłbym.
Odkąd wiele lat temu po raz pierwszy dane mi było usłyszeć ten kawałek (ha, jeszcze na kasecie!), wiedziałam, że to własnie o mnie. Minęło kilkanaście lat, może więcej, a utwór wciąż jest kurewsko aktualny i póki co - nie mogę znaleźć bardziej adekwatnego. Taki byłem, taki jestem i taki będę. Sam Ottis - Szklany Człowiek
jeszcze noc się wokół tli, a już wiem, że dzień jest zły
zdjęcia gwiazd, w gazecie chleb
i jak zwykle moja twarz byle jaki wygląd ma
a na włosach jakiś spray
palę w piecu, ciepło jest, moje wiersze - trochę wstyd
gdzieś na ścianie dyplom mam - trzecie miejsce w skoku w dal
znowu na nic przydam się, lepiej chyba pójdę spać
nie oglądaj moich zdjęć
bo nie ma we mnie nic i nic nie jestem wart
a czerwień mojej krwi to tylko jakiś żart
i zapominać chcę tak często jak się da
że nie ma we mnie nic i nic nie jestem wart
ty pilnuj moich snów i przychodź kiedy chcesz
te chwile z moich dni do jednej dłoni zbierz
i nie pocieszaj mnie, i tak tu będę stał
bo nie ma we mnie nic i nic nie jestem wart
Myslovitz, Szklany Człowiek
Subskrybuj:
Posty (Atom)