środa, 3 lutego 2016

Coś osobistego

Zazwyczaj staram się tak opisywać rzeczywistość, żeby nie ujawniać zbyt wiele o sobie. Nie mam zamiar pisać tu o szczegółach swojej pracy czy związku, bo i po co? Prowadzę ten dziennik, którego nikt nie czyta, wyłącznie po to, żeby przelać swoje emocje na wirtualną kartkę. Ale dziś napiszę coś intymnego, coś prosto z mięśnia zwanego omyłkowo sercem.

Rok temu przeprowadziliśmy się w nowe miejsce. Wreszcie byliśmy sami. Z dala od rodziny, przyjaciół. Zdani tylko na siebie. Cholera, na razie zdajemy celująco egzamin z dojrzałości związkowej. Wzięliśmy nawet ślub i jest dobrze. Ale ja nie o tym. Czujemy się tu wyalienowani, zepchnięci za margines. Nikt nas tu nie zna i my nie znamy nikogo. Czujemy się jak na obcej planecie, której mieszkańcy mają wobec nas niewiadome zamiary. Sąsiadów mamy nieszczególnych, trudnych we współżyciu. Siłą rzeczy, postanowiliśmy wynagrodzić sobie brak towarzystwa ludzi za pomocą zwierząt. Konkretnie kotów. Przygarnęliśmy trzy koty pochodzące od bezpańskiej kotki. To znaczy słyszeliśmy, że kotka pochodzi od sąsiada, który zresztą na nasz widok spierdala do domu. Tak, czuję narastającą we mnie frustrację. Tak, mam ochotę przeklinać niezgorzej niż chory na Zespół Tourette'a. Ale wracając do kotów. Myślę, że mają się u nas dobrze. Podejrzewam nawet, że kochamy je daleko bardziej, niż one kochają nas. Właściwie nie mam złudzeń, że potrzebują nas jedynie do zapewnianie pełnej michy i ciepłego przytuliska nocą. Ale nasze koty to jedyne stworzenia, które dają nam uśmiech w tej dennej przestrzeni. Oczywiście nie zostawiliśmy też kociej matki naszej trójki. Na początku chcieliśmy ją zaadoptować i wysterylizować (wtedy nie byłoby dwóch z  trójki) i przygarnąć. Niestety, wciąż nie mieliśmy pewności, czy kot należy do sąsiada czy też jest rzeczywiście bezpański. W międzyczasie kotka stała się agresywna, nie wiem czy z powodu choroby, czy może po prostu została źle potraktowana przez człowieka. Drapała i prychała, co nie przeszkadzało jej stołować się u nas i spać w jednym z naszych pokoi. Przychodziła i odchodziła kiedy chciała. Czasami siadała mi na kolanach i zasypiała, co unieruchamiało mnie na długie, powodujące skurcze nóg minuty. Każde dotknięcie kotki, nawet to najbardziej czułe i delikatne, groziło podrapaniem i ugryzieniem. Mimo to mieliśmy do niej wielki sentyment, bo to ona jako pierwsza (i w zasadzie jedyna) powitała nas na nowym miejscu zamieszkania. Kiedy była małym kociakiem, uciekała od sąsiada i przybiegała nas zaczepiać.


W tym tygodniu kotka umarła, tzn, pewnej nocy została śmiertelnie potrącona przez samochód. Rankiem zobaczyliśmy przed domem sąsiada zmasakrowane futro przyklejone do asfaltu. Właśnie tyle zostało z kota, który z jakiegoś powodu stracił zaufanie do człowieka, zdziczał i wybrał niezależność. Kiedy o tym piszę, ogarnia mnie wkurw. Bo wiem, że gdybyśmy w porę przygarnęli ją do siebie, można byłoby uniknąć jej śmierci. Jednocześnie czuję, że jako małżeństwo dobraliśmy się idealnie. Mieliśmy identyczne odczucia i myśli na temat tej kotki. Kiedy podzieliliśmy się ze sobą swoim żalem, okazało się, że jednakowo przeżyliśmy jej śmierć. Że dla nas obojga była kimś ważnym. Że oboje mamy identyczne postrzeganie świata przedstawionego. że mimo dzielących nas różnic w mentalności, zyskaliśmy solidną płaszczyznę porozumienia. Ale ten wpis nie jest o moim związku, nie jest też żadną alegorią, nie traktuje o depresji. Ten wpis jest po prostu o kocie. Zmęczonym, steranym, nieokiełznanym, niewspółpracującym, walczącym. Ten wpis jest o kocie, którego nie uratowaliśmy. Który powinien żyć.
Ten wpis jest zarówno pierwszym, jak i ostatnim tak osobistym na tym blogu.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz