poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Romans z depresją

Często myślę, że to zaczęło się równo z dniem moich narodzin. Wiem, to iście werterowskie nadużycie. Ale fakty są takie, że już jako dzieciak zdarzało mi się wykazywać bunt wobec radości i beztroski. W pamięci utkwiło mi wesele kuzynki, na którym podchmielony wujek co parę minut pytał, czemu tak się smucę. Z lepszym lub gorszym skutkiem udawało mi się odpierać jego ataki zapewniając, że bawię się przednio. Teraz, po dwudziestu latach sztuka ta udaje mi się coraz lepiej. Już nikt nie pyta, o przyczynę mojego smutku.

Depresja, teraz wiem to na pewno- upodobała sobie właśnie mnie i darzy mnie tak głębokim uczuciem, że nie pozwala mi odejść. Jest jako kochanka, która czepia się żonatego faceta i przez kilkadziesiąt lat czeka cierpliwie na swój udział w jego życiu. Żona rodzi mu kolejne dziecko, budują nowy dom, wyprowadzają się pięćdziesiąt kilometrów dalej. A ona wciąż czeka na okruch z pańskiego stołu, czasem nieśmiało lub bardziej stanowczo, dopominając się uwagi. I choć mężczyzna nigdy nie odejdzie od żony, ona co jakiś czas czułym SMS-em, ociekającym erotyzmem mailem czy fotką ze wspólnego baraszkowania przypomina mu: ja wciąż tu jestem. 


Moja depresja nie wysyła mi ani SMS-ów ani maili, ale i tak wiem, że jest blisko mnie. Czasem tylko ode mnie zależy czy umówimy się na małe tete-a-tete, jednak zazwyczaj wprasza się do mnie bezpardonowo.

Nasz romans zaczął się na poważnie ze cztery lata temu, tuż po tym, jak po dwóch latach pacy, wręczono mi wymówienie. Bez dwóch ostatnich wypłat, bez okresu wypowiedzenia, bez uścisku ręki. Mojemu szefowi zajrzało w oczy widmo bankructwa, mi- depresja. Oczywiście, jak każda szanująca się kochanka, nie przyszła od razu. Najpierw stosowała umizgi, zalotne spojrzenia, pochylała się nade mną wdzięcznym ruchem. Sił do walki nie brakowało jedynie na początku. Im dłużej mój stan zatrudnienia określało słowo bezrobocie, tym częściej pojawiały się doły.

Jednak to nie brak pracy sprowadził dla mnie tę łajdaczącą się kochankę. Był jedynie katalizatorem, ale pra-przyczyna tkwi znacznie głębiej. Fakt faktem, od tamtego momentu, widziała we mnie gotowość do uwikłania się w bezpruderyjny związek, który trwa do dziś. Moje małżeństwo z tego powodu nie wisi na włosku, aktualnie ma się całkiem dobrze,  choć niegdyś rozwód przychodził mi do głowy częściej, niż pomysł ostatecznego pogonienia latawicy. Owszem, zrywaliśmy na miesiąc lub dwa,  na pewien czas zawieszaliśmy romans, a wtedy udawało mi się wrócić na łono rodziny. Jak na razie, jej tęsknota za mną okazywała się nie do wytrzymania i zawsze wracała. Co ja na to? Staram się ją odpychać, nie reagować na jej wdzięki, chcę ratować swoje małżeństwo. Czy mi się udaje? Nie. Najlepszym dowodem jest ten blog.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz